Jeszcze będąc na Karaibach, z kokosem w dłoni i słońcem muskającym skórę, coraz częściej wracałam myślami do miejsca, które już znałam – do Islandii. Byłam tam dwa razy. Pierwszy raz zimą – w czasie, gdy dzień trwał zaledwie kilka godzin, a śnieg i wiatr tworzyły z krajobrazu prawdziwy żywioł. Wtedy objechałam całą wyspę dookoła, poznając Islandię z jej najbardziej surowej strony. Pamiętam bezkresne przestrzenie, biel ciągnącą się po horyzont i poczucie absolutnej wolności. Drugi raz przyleciałam latem, w sierpniu. Wtedy odkryłam drugą stronę wyspy – zieloną, (w miarę) słoneczną, pełną życia. Niekończące się dni, owce na łąkach, kwitnące pola i to dziwne uczucie, że czas tutaj płynie inaczej. Dwa zupełnie różne światy, a jednak oba mnie zachwyciły.
I właśnie wtedy, na gorącej karaibskiej plaży, zrozumiałam, że chcę czegoś więcej. Chciałam wrócić na Islandię – ale już nie tylko na chwilę. Chciałam tu zamieszkać.


Z Karaibów do pracy na Islandii – pomysł, który wydawał się szalony
Nie planowałam tego długo. W grudniu, w przerwie między jedną tropikalną ulewą a drugą, weszłam na pracuj.pl i zaczęłam przeglądać ogłoszenia. Bez większego przekonania, raczej z ciekawości. Wpisałam „Islandia”, kliknęłam kilka ofert i pomyślałam: a może się uda?
Znalazłam ogłoszenie, które od razu przykuło moją uwagę – praca na Islandii z zakwaterowaniem. Idealna opcja, bo nie chciałam rzucać się na głęboką wodę i szukać mieszkania na własną rękę w kraju, którego nie znałam od tej strony. Zaaplikowałam. Wysłałam CV i… zapomniałam o sprawie.
Kilka miesięcy później, w maju, zadzwonił telefon. Po drugiej stronie odezwał się głos, który zapytał, czy wciąż jestem zainteresowana. Potem padły słowa: „chciałabyś kontynuować rekrutację?”
I tak to się zaczęło.

Telefon, który odmienił wszystko
Po krótkiej rozmowie otrzymałam dalsze instrukcje – kilka formalności, potwierdzenie wyjazdu i termin rozpoczęcia pracy. Wszystko potoczyło się błyskawicznie.
Kilka dni później siedziałam już w samolocie. Zamieniłam tropikalny upał na arktyczny chłód, plaże na lawowe pola i gwarne noce w rytmie salsy na ciszę islandzkiej natury. Brzmiało szalenie. Ale każda komórka mojego ciała czuła, że to dobra decyzja.
Nowe życie na końcu świata
Na Islandię przyleciałam zupełnie sama. Nie znałam tu nikogo, nie miałam planu B. Wiedziałam tylko, że chcę chłonąć tę wyspę całą sobą. Pierwsze dni były intensywne – nowa praca, nowe miejsce, nowa rzeczywistość. Ale już po tygodniu poczułam, że odnajduję rytm. Pogoda zmieniała się co pięć minut, a natura potrafiła zachwycić nawet w najbardziej pochmurny dzień.
Po miesiącu postanowiłam wynająć samochód. Wyruszałam w trasy, zatrzymując się tam, gdzie akurat chciałam. Raz nad wodospadem, raz na pustkowiu, gdzie jedynym dźwiękiem był szum wiatru. Islandia jest idealna dla tych, którzy lubią być sami, ale nie czują się samotni.

Wulkan w roli sąsiada
Kilka dni po moim przyjeździe wydarzyło się coś, co brzmi jak scenariusz filmu. Wybuchł wulkan. A najlepsze było to, że okna od mojego pokoju wychodziły prosto na niego. Stałam i patrzyłam, jak w oddali niebo przybiera pomarańczową poświatę. To było surrealistyczne. Z jednej strony ekscytacja, z drugiej – pełen szacunek do natury, która na Islandii potrafi przypomnieć, kto tu rządzi.
Wyspa, która daje oddech
Każdy dzień tutaj był inny. Jednego dnia jechałam oglądać gejzery, drugiego – wędrowałam po czarnych plażach, a trzeciego po prostu siedziałam na wzgórzu i patrzyłam w przestrzeń. Uwielbiam to, że Islandia nie przytłacza ludzi – nawet w najbardziej znanych miejscach wciąż można być samemu.
Tu czuje się prawdziwą ciszę. Taką, której nie da się znaleźć w zatłoczonych miastach. Z czasem zrozumiałam, że właśnie tego mi brakowało przez lata – tej spokojnej pustki, w której myśli same się porządkują.


Z tropików do lodu – i ani przez chwilę nie żałowałam
Dla wielu to brzmi jak szaleństwo. Kto o zdrowych zmysłach zostawia Karaiby dla zimnej, wietrznej wyspy, gdzie lato trwa dwa miesiące, a zimą słońce czasem zapomina wstać? Ale ja wiem jedno – zrobiłam najlepiej, jak mogłam. Bo właśnie tutaj, na Islandii, pośród lodu, lawy i wiatru, odnalazłam coś, czego nie da się kupić – spokój.
Ten, który czuje się głęboko w środku, bez względu na pogodę czy porę roku.
Czasami tęsknię za upałami, palmami i tym klimatem. Ale wiem, że to chwilowe. Teraz wystarczy mi zapach czystego powietrza, widok gór odbijających się w jeziorze i to niezwykłe poczucie wolności. Tu jestem sobą. I tu naprawdę czuję się jak w domu.